Po ślubie poznałam różne jej oblicza jak zły
szeląg. Niby zawsze chciała dobrze, ale ciągle traktowała mnie jak intruza. O
swego
synka zazdrosna była i dawała mi to odczuć każdego dnia i na każdym
możliwym
kroku. We mnie znalazła coś co starała się za wszelką cenę stłamsić i
wytępić,
a ja... broniłam się jak mogłam, ze wszystkich sił. Przybrałam postawę
bojową
bo wiedziałam, że głównym jej celem będzie stłamszenie mojej inności,
moich
nawyków wyniesionych z domu rodzinnego, innego patrzenia na życie i
poglądów które
tak diametralnie różniły się od jej własnych. Nie mogła ścierpieć, że
silna
jestem a swojego zdania i racji bronię uparcie i umiejętnie. Ani
małżonek mój, ani
matuś jego nie pochwalali mojej manii czytania, że o pisaniu nawet nie
wspomnę.
Pierwszy raz karczemna awantura wynikła dlatego, że wieczorami siadałam ze szklaneczką herbaty i długopisem w ręce zapełniając drobnym pismem strony zeszytu który stał się moim pamiętnikiem, w nim wylewałam swoje żale, troski i obawy jakie powoli zaczęły kiełkować w moich myślach. Bo do kogo mogłam się poskarżyć, że mi źle i do
„de” całe
to moje zamążpójście jest. Siostry ostrzegały, prosiły, ale ja koza
głupia i
uparta byłam, nie słuchałam. Teraz duma jakaś, być może obawa, że
usłyszę „a
nie mówiłyśmy...” zaciskała usta i uśmiechem pokrywała zwątpienie.
Grałam tak
umiejętnie, że nikt się nie domyślał prawdy, a w domu działo się źle, po
prostu. Włosy
mi stanęły dęba kiedy się okazało, że mamuńcia moje rzeczy
przegrzebywała
regularnie i kontrolę dogłębną uskuteczniała. Szlag mnie trafiał ze
złości jak
można kogoś szpiegować i jak kapo w prywatnych rzeczach grzebać. Bolało... Bolało
tym
bardziej, że mąż nigdy nie stanął po właściwej stronie, nie zaprotestował, nie
obronił. W końcu otworzyły mi się
oczy, zwykła codzienność zweryfikowała marzenia
i
obrazy które sama sobie kiedyś wyśniłam. Konkluzja? Rodzina Adamsów
normalnie,
a mój rycerz to tylko chłopiec stajenny i nikt więcej. Zacisnęłam zęby i
przełknęłam pierwszy policzek od życia, otrzeźwił bardzo, do tego
stopnia, że
pisać przestałam oficjalnie, choć w myślach swoich nadal kreśliłam słowami
obrazy które
tylko tam mogły żyć. Bolało to niezrozumienie, taka się czułam wtedy
inna, nie
na miejscu, niedopasowana do rzeczywistości w której przyszło mi żyć.
Prawie
bezdomna, choć niby dom swój miałam. Ale to nic, co nie zabije to
wzmocni. Dusza moja rogata ironią i celną ripostą dawała babuni się we
znaki, i choć pozostawała w opozycji, to jednak w opozycji bardzo
aktywnej. I tak ujęte ze sobą za bary siłowałyśmy się ze sobą każdego
dnia, tygodnia, miesiąca. Ja
broniłam swojego państewka rodziną zwanego, ona najazdy stosowała jak
horda
tatarska, a kiedy na świat dzieciaki przyszły to się zaczęły podjazdy na
całego, bo babunia zagarnąć moje pociechy chciała i wychować na obraz i
podobieństwo swoje. Wkraczając niczym siły inwazyjne w mój najbardziej
ukochany
i osobisty świat nie wzięła pod uwagę, że w obronie dziatek
zrobię się
bezwzględna i nieustępliwa. Chyba zaskoczył ją fakt, że prędzej
ją
gołymi rękami uduszę niż do moich latorośli dopuszczę. Ofensywa załamała
się, a
babunia kochana musiała się okopać by rozpocząć wieloletnie oblężenie.
Czasami
śmieszyło mnie jak ze zgrozą w oczach patrzyła jak moja Tusia w wieku
półtora
roczku zajada ze smakiem wszystko to co dorośli. Według niej powinnam
zupki
przecierać do osiemnastego roku życia i ganiać z talerzem za upartym
berbeciem
jak by mi za kilometr bycia mamą płacili. W jej oczach byłam wyrodną
matką i
wyrodną żoną, bo za mężem z okrzykiem „Jędruś, ja ran twych całować nie
godnam”
też latać nie zamierzałam. Niech będę wyrodną – myślałam – co mi tam,
grunt, że
dzieciaki rosną zdrowe i pyzate. Jak do szkoły poszły i zdolnymi się
okazały
babunia front nagle zmieniła i zaczęła wszystkim udowadniać, że zdolne
takie jedynie po
tatusiu, moje geny odzywały się tylko wtedy gdy dzieciaki coś
przeskrobały. To
też przełknęłam. Nauczyłam się przy niej cennej umiejętności, ona mówiła, ja
zawieszałam się jak komputer, nie odcinałam się bo nie miało to już
sensu. Już nie... Z
domu rodzinnego wyniosłam szacunek dla osób starszych i mimo tego, że
babunia z
piekła rodem była, starałam się do pewnego momentu o akceptację z jej
strony.
Pielęgnowałam w chorobie, robiłam za kierowcę w czasie cyklicznych wizyt u lekarzy i znachorów, bo
babunia ciutek hipochondryczką była i „umierała” mi na rękach co drugi
dzień.
Rajciu, zdrowa to ona jak kobyła była, ale swoje racje wymusić potrafiła
osuwając się na ziemię z gracją hipopotamicy. Ja, młoda przerażona
idiotka
skakałam wokół jak ratlerek byle tylko atakowi zaradzić i na dobre słowo i gest zapracować. A potem mi
przeszło, robiłam po prostu swoje popłakując czasem po kątach. Najgorsze
w tym wszystkim było jednak zachowanie małżonka. Na początku bolało bardzo i
coraz większym murem stawało między nami, później przeszłam do porządku
dziennego nad zachowaniem kogoś kto najbliższy być powinien, a nie był. Czemu
ja mam ciągle starać się i ciągnąć sama ten wózek małżeński na kółkach
powykrzywianych i skrzypiących niemiłosiernie? – myślałam. Rola konia
pociągowego nie bardzo mi zaczęła pasować, widocznie zbyt narowista byłam. On
„Naszej Szkapy” potrzebował z łbem nisko zawieszonym ku ziemi, ja bardziej
„Lotna” byłam i coraz bardziej z uzdy i wędzidła wyrwać się chciałam. Stawałam
więc dęba i mocno wierzgałam dźgana co chwilę ostrogą teściowej i obojętnością męża. A on jakby nic nie dostrzegał, jakby go to wcale nie
obchodziło. Zawsze stał z boku jak komentator sportowy, kolejny set oglądał z
dziwnym, nieobecnym wyrazem twarzy. Żeby jeszcze choć pompony sobie zrobił i kibicować
zaczął którejś ze stron, ale nie... Na to, to on za wygodny chyba był, a może
za słaby psychicznie. Tak zdeklarować się jawnie i oficjalnie poprzeć? Po co?
Tak to wilk syty i owca cała, kombinował cwaniura paskudny. Ale przeliczył się. Prosiłam o
rozmowę i pomoc, ostrzegać zaczęłam, że nie dam rady dłużej wszystkiego sama
unieść, ciągnąć wbrew wszystkiemu. Brak reakcji już nawet nie bolał, nie
zaskakiwał, tylko utwierdzał w przekonaniu, że ta gra nie jest już warta świeczki.
I zaczęła się moja ucieczka w pracę i inne działania byle tylko nie myśleć i
nadmiar energii rozładować konstruktywniej niż na bezcelowych kłótniach, co nic
nie wnoszą i do niczego nie prowadzą. Ale żeby być obiektywną i ze sobą w zgodzie
podziękować muszę teściowej za to, że zahartowała mnie jak stal.
Dzięki Irenko,
ukłony przesyłam, chłodne bo chłodne, jednak zawsze to ukłony. Dzięki tobie
tysiące razy w myślach powtarzane słowa jak mantra wryły się w moją duszę i
trwają do dziś: Dasz radę Ania. Twarda jesteś. Zawsze dajesz radę, teraz też
dasz... To dzięki tobie Irenko co działałaś jak łódzki pavulon dodusiliśmy swą
miłość gołymi rękami. Siedemnaście długich lat, bezsensownych utarczek, zmagania
się z tobą, z nieudolnością małżonka, swoją samotnością pośród was. Szmat
czasu, ale tyle najwyraźniej potrzebowałam, by okrzepnąć, tyle zdołałam wytrwać
na łańcuchu co zwą potocznie małżeńską przysięgą. Ostatnią bitwę walkowerem ci
oddałam, ale pamiętaj... obroża założona nawet z miłości matczynej udusi jeśli
za ciasna będzie. Teraz prowadzaj dalej synka na smyczy i ubezwłasnowolnij go
do reszty, twój ci on teraz, tylko twój... Powinnaś się cieszyć. Pozdrowienia
przesyłam i donoszę ze złośliwym uśmiechem, że mam się dobrze, i pomimo tego,
że życie trzepie mnie po blond czuprynie, pogodną twarz noszę i już nawet nie
wzdragam się jak od kogoś o tobie usłyszę. Po sparingach z tobą to nawet
walcząc z Gołotą, już w pierwszej rundzie łomot taki bym mu sprawiła, że ho ho.
Jeszcze jedną rzecz muszę opisać która teściową
moją do szewskiej pasji doprowadzała. Ze swoim charakterkiem za dużo znajomych
nie miała, ja natomiast miałam przyjaciółki, i przyjaźń szczerą, solidną i prawdziwą. A tego mi darować nie mogła. Z dziewczynami poznałam się już po zamążpójściu.
Podobny wiek, podobne spojrzenie na świat i dzieciaki z tą samą datą urodzenia w metryce.
Razem przeszłyśmy przez ciąże, kupki, zupki, ząbkowania, pierwsze niepewne
kroki naszych pociech. To zbliżyło tak bardzo, że nic naszej przyjaźni zachwiać
nie mogło. Nie podobało się to mojej teściowej, nie podobało się też innym ludziom
we wsi, no bo jak tak można ciągle razem, bez kłótni, bez obgadywania się wzajemnego
za plecami? No jak? To się w głowach nie mieściło ludziskom wcale, a my na
przekór wszystkim zawsze we trzy, zawsze roześmiane, rozgadane, z zapałem do życia nie ostygłym
jeszcze i z jakimiś ideami. Na dodatek działać chciałyśmy, robić coś z własnym
życiem, a nie być jedynie matkami, żonami, kochankami. Ktoś złośliwy nazwał nas
Świętą Trójcą i tak już zostało, a komitywa została zawiązana na długie lata i
trwa do dziś. Przyjaźni się nie kupuje, zdobywa się ją i pielęgnuje każdego
dnia od nowa, bez końca. I my tak właśnie robiłyśmy, żeby nie wiem co się działo
stawałyśmy murem za sobą i pomocną dłoń wyciągałyśmy, nie tylko do siebie, do
innych też. Dopiero po kilku latach ludziki się przekonały, że na naszą trójkę
liczyć można zawsze. Zorganizować coś dla społeczności gdzie nudą wiało jak na
cmentarzysku prehistorii to dla nas, świętej trójcy nie był problem. Bale
sylwestrowe czy karnawałowe w naszym wydaniu do historii przeszły i do dziś z
łezką w oku są wspominane. A zarobione pieniążki, bo nic darmo nie dają,
wydatkowałyśmy zawsze na jakiś szczytny, miejscowy cel. Dzieciakom
organizowałyśmy wycieczki szkolne, żeby coś zwiedziły i zobaczyły kawałek
świata, książki do biblioteki kupowałyśmy, czasem jakiś piknik czy festyn.
Coraz więcej osób garnęło się do nas i działać chciało razem z nami, a my
powoli wyrastałyśmy na trzy wiejskie liderki i, szczerze mówiąc, bawiło nas to,
lans na całego, jakby to Ania powiedziała. Maryś miała genialne pomysły, ja
najbardziej „wyszczekana” byłam, załatwiałam sponsorów, organizowałam... Ale byli i tacy co patrzeć na nas spokojnie nie mogli,
zbyt odstawałyśmy od szarej grupy, a być może za bardzo zagrażałyśmy niektórym osobom,
co na scence naszej wiejskiej zaistniały i zdawało im się, że stały się notablami tej małej społeczności. Mnie, nie wiedzieć czemu, jawną niechęć okazywał
prezes OSP. Kurdupelkowaty facecik z przerostem własnego ego tak wielkim, że
już sam chwilami nad nim nie panował, by nie powiedzieć, że tracił ustawicznie
kontakt z rzeczywistością. Na początku nie miałam pojęcia o co chodzi i
dlaczego tak mnie mierzy wzrokiem kiedy tylko pojawiałam się w zasięgu jego
zawsze przekrwionych ślepek. Dopiero później odkryłam ku własnemu zaskoczeniu,
że się mnie bał, gdyż w jego mniemaniu stanowiłam poważne zagrożenie dla jego wszechwładzy. Chwilami, czując to zagrożenie stawał się
agresywny, postanowiłyśmy więc z dziewczynami z drogi mu schodzić i nadmiernie
nie drażnić. Traf jednak chciał, że do konfrontacji doszło szybko i niespodziewanie za sprawą Remizy Strażackiej. Zamierzałyśmy zorganizować majówkę i sala tejże remizy nieodzowną się stała w naszych planach, siłą więc rzeczy do prezesa
iść musiałyśmy z prośbą o udostępnienie. Błędem było, że poszłyśmy jedynie we
trzy, bez asysty osób postronnych, dało to wypłoszowi pole do popisu. Do
odważnych się nie zaliczał, ale bez świadków potrafił pokazać swoją samczą ( w
jego mniemaniu ) dominację. Jak zareagował na nasz widok i na naszą prośbę? Lepiej
nie pisać, dno i wodorosty normalnie. Po wyjściu z jaskini władzy określenie „buc”
to było najłagodniejsze słowo jakie nam przychodziło do głowy. Doprowadził nas
do złości tak wielkiej, że słów nam brakowało, a te które na ustach pojawiały
się same, nie nadają się do zacytowania. Sali oczywiście użyczyć się nie
zgodził, ale nie to było najgorsze. To jak nas nazwał w swojej gniewnej
wypowiedzi stało się zaczątkiem otwartej już wojny między nami. - Po
moim trupie dziurawce we wsi mojej rządzić będą - wysyczał nam złośliwie
patrząc prosty w oczy i czerwieniejąc na twarzy z podniecenia. Zatkało nas i wmurowało w podłogę. Słyszał
to ktoś
by nas dziurawcami nazywać? Kobietami byłyśmy i owszem, ale z jajami
większymi
niż u niego na bank. I to określenie „moja wieś”. Pokociało gościa jak
nic,
prywatny folwark sobie znalazł. Na tak jawną bufonadę i niesprawiedliwe
traktowanie kobiet pozwolić nie mogłyśmy, i choć wychodziłyśmy od
prezesa jak
niepyszne, w myślach swoich żądzą zemsty pałałyśmy jak przysłowiowe
harpie. Jak
by tu wypłosza wkurzyć? Ta myśl przewodnią się stała na czas jakiś,
praktycznie
każdego dnia radziłyśmy z wypiekami na policzkach jak się na prezesiku
odegrać. Maryś w końcu wpadła na pomysł który iście szatański był i
powinien do czerwoności rozgrzać kurdupla. - Kochane, zakładamy żeńską sekcję OSP! - powiedziała z demonicznym błyskiem w oku. Przewertowałyśmy cały status. Mowy nie było, że to
zabronione z takich czy innych powodów, wedle zapisanego prawa drużyna taka
rację bytu posiadała. Przygotowałyśmy się solidnie do tematu rozpisując podział
na role i omawiając wszystko po kilka razy. Zebrałyśmy oczywiście większą
liczbę kobiet by mieć poparcie w „naturze” i świadków na ewentualną konieczność
udokumentowania zachowania komendanta i pomaszerowałyśmy dumnie na trwające
właśnie zebranie ochotniczej naszej straży. Czego się spodziewałyśmy? Na pewno
nie tego co się wydarzyło, bo to przerosło nasze najśmielsze wyobrażenia.
Wystąpienie nasze zaczęłyśmy tak jak w scenariuszu było napisane, z prośbą i
udawaną w głosie nieśmiałością. Taki miałyśmy zamiar, aby tylko prezesa z
równowagi wyprowadzić i poszczypać troszkę po tłustych pośladkach, niestety
jego reakcja na naszą prośbę zaskoczyła nie tylko nas, kobiety, ale i męską część zgromadzenia. Otóż
z
chwilą kiedy łamanym niby głosem, zacinając się i milknąc co
chwila
zaczęłam do sedna sprawy zmierzać wszyscy z niepokojem zauważyli
przesadne
zdenerwowanie kurdupla objawiające się nasileniem tików jakie zawsze
miał. Z
każdym moim słowem ramię drgało mu coraz szybciej, ja patrząc na tą
wzbierającą
falę gniewu rozpraszałam się z każdym słowem, i udawać już nie musiałam,
bo
zacinałam się co chwila przez te jego drgania i ceglaste wypieki
wypełzające
plamami na tłustą twarz. A kiedy z ust moich padła prośba o przyzwolenie
na
zorganizowanie żeńskiej grupy OSP, u męskiego guru oczy zwęziły się jak
szparki
i chcąc błysnąć intelektem i pozbyć się jednocześnie problemu, palnął nie
zdając sobie jeszcze sprawy, że się sam na pole minowe wyprowadził: - Ja was ewentualnie na członka wziąć mogę... Zmroziło
mnie, a moja reakcja stała się adekwatną do sytuacji i słów prezesa. Dał broń
do ręki, a moja ironia wrodzona zatrzymać się w porę nie dała, i wyszło jak wyszło. -
Na członka mówi pan? - Pytanie moje zawisło w powietrzu i chwilę
kołowało nad salą wstrzymując oddechy wszystkich, bo i stojące za mną
dziewczyny, i siedzący naprzeciw strażacy język mój cięty zdążyli już
niejednokrotnie poznać - Wątpliwa to by była przyjemność sądzą po
wyglądzie pana prezesa. Riposta
moja
parsknięciem śmiechu dziewczyn zaowocowała, a potem już i męska część
sali
dołączyła tłumionym rechotem komizm sytuacji dostrzegając. Prezes cały w
plamach z ramieniem już jak wiatrak drgającym zaczął grzmieć i gromy
sypać. Z
ust jego mało, że stek bzdur padł, to jeszcze wyprowadzony z równowagi
sypnął
się po całej linii i na jaw wyszło to co i my usłyszałyśmy przy
pierwszej
wizycie. Oburzenie ogółu było olbrzymie. Chwilę jeszcze trwały
przepychanki
słowne pomiędzy mną a wiejskim guru z których wyszłam zwycięska i
otoczona
wiankiem dziewczyn podnieconych małym naszym sukcesem. Gdybym wiedziała
co
później nastąpi dała bym sobie chyba szybciej język do podniebienia
przykleić niż zaczynać wiejską rewolucję która właśnie tamtego dnia
miała swój początek. Choć nikt jeszcze sobie z tego nie zdawał sprawy...
CDN
Powyższy tekst stanowi wyłączną własność autora i nie może być wykorzystywany i powielany bez jego zgody. ( Dz. U. 1994 nr 24 poz 83 z póź zm )
Znam poniekąd sytuację bo z takowym guru spotkałem się gdy młodość bujna jeszcze we mnie szumiała i bez zastanowienia pchała mnie do akcji na przekór skostniałym i sztywnym roboczym układom. Komentuję oczywiście ostatnią część prozy. I nie żałuję, mimo, że już z nim nie pracuję. Oj cieniutki był on do mnie a darł się jak stare prześcieradło na wszystko i wszystkich. Tak trzymać autorko...
O matko po pierwszym zdaniu myślałam że narracje prowadzi facet, dopiero po kilku się zorientowałam że to będzie pisała kobieta o kobiecie...ten ślub mnie zmylił! Ja postuluję o większą czcionkę !!!
Ha ha ha ...no z utęsknieniem czekam na więcej... uwielbiam porównania których zawsze w waszych tekstach jest pełno i które nadają im nieprawdopodobnego komizmu... zaśmiewałam się do łez parskając co i rusz coraz to głośniej... Anuś czy to się wydarzyło na prawdę ha ha ha... jak ja żałuję, że nie potrafię tak pisać... KIEDY BĘDZIE KOLEJNA CZĘŚĆ ?
Przeczytałam jednym tchem wszystkie trzy części. Technicznie majstersztyk, treść bezapelacyjnie wciąga, od razu nasunęła mi się myśl, że może kiedyś wydacie te pamiętniki w postaci książki? Myślę, że chętnych na zaczytanie się byłoby wielu. Czekam na ciąg dalszy:)
To samo Saraśnej powtarzam, że warto... ba ma dziewczyna styl:) ale uparta jest cholera jedna. Choć z pewnymi zmianami, ale powstanie wersja alternatywna na "motywach":) Pozwolenie mam hehe
Zaczytałem się cholera i znów chcę więcej. Świetna proza, język, po prostu majstersztyk. Tylko ten wydźwięk smutnawy, taki uśmiech przez łzy - ja to tak odbieram. Tekst naszprycowany poczuciem humoru, ale pokazuje, że do każdej chwili należy się uśmiechać... późna już pora, nic mądrego nie wydukam więcej, paa
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą dodawać komentarze. [ Rejestracja | Wejdź ]