P. K. S. ... czyli pacholęciem człowiek kiedyś był
Pamiętniki kobiety spełnionej
Anna Sari & Krzysztof Kargól
Pacholęciem człowiek kiedyś był...
Aby
osobę swoją nieco przybliżyć zacząć muszę od początku, czyli chciał czy
nie, od młodości. Inaczej nie da się logicznie poprowadzić całej
historii która czasami wymykała się spod kontroli niczym spłoszony
ogier. Nie zawsze będzie różowo i z ząbkami wyszczerzonymi, bo życie
niestety takie nie jest... Sploty wydarzeń, zwrot akcji i innych
atrakcji w moim życiu zmuszają do zachowania chronologii. Dużo namieszał
los biorąc mnie często na cel z sobie tylko wiadomych powodów. Jakieś
fatum... A więc, pacholęciem człowiek kiedyś był...
Niebieskimi oczyma patrząc dookoła Słysząc jak życie woła głośniej niźli coś w duszy Pod wiatr iść zaczęłam lecz czy dojść zdołam? Nim zapał ostygnie marzenia los zdusi...
Urodziłam
się, fakt niezaprzeczalny. Gdybym jeden dzień odczekała, to urodziny co
cztery latka, a tak... szkoda gadać. Ciekawość świata już wtedy mnie
pchała do przodu. Ciekawość, albo głupota różowego pulchnego bobaska
który jeszcze nie jest świadom tego co czyni. Cóż, stało się i nie ma co
biadolić.Wyszłam już z łona i droga powrotu klapsem w pupkę została
zamknięta. Tak, klapsem! Teraz pewnie bobas do odpowiednich władz by
zadzwonił, że go biją, ale 38 wiosen wstecz dostałam na dzień dobry w
dupę i z tym pierwszym wątpliwym doświadczeniem życiowym ruszyłam dalej. Byłam,
żyłam, rosłam. Głodna wiedzy jak mól co po latach siedzenia w szafie z
tekstyliami do zakładu futrzarskiego się dostał nauczyłam się pisać.
Sama. Tak długo podpatrywałam siostrę, aż w sposób perfidny mogłam
obwieścić swoje nowe umiejętności pisząc na ścianie pokoju "Ewka est
gópia", za co po raz pierwszy w życiu mama futerko mi przetrzepała.
Czytać? To okazało się jeszcze łatwiejsze niż nauka pisania. Książek
mnóstwo w domu było po rodzeństwie, więc szalałam, szalałam... To,
że żyłam na wsi wymusiło na mnie umiejętność radzenia sobie
samodzielnie, za co bogom serdecznie dziękuję, bo nie wyrosłam na żadną
mimozę ani inną życiową ciućmę. I mamie. Tata wiecznie zapracowany,
wiecznie nieobecny wpadał jedynie mimochodem na kolację, rano po
śniadaniu znikał. Tak więc całą naszą piątkę mamcia ogarniała niczym
kwoka. Mama miała dosyć oryginalne poczucie humoru i stosowała je w
życiu codziennym, co prowadziło do wielu komicznych sytuacji. Pamiętam
jakby to było dziś... Tuż
przed świętami mama z rozwianymi włosami miotająca się po kuchni
pomiędzy michą mielonego na kotlety a bigosem, i nasza piątka siedząca
za karę na łóżku. Radości i śmiechy które unosiły się i opadały jak
oddech meduzy, i oczy mamy zmęczone, patrzące coraz częściej w naszym
kierunku. I słowa. Najpierw delikatne, potem już zdecydowane i
stanowcze. - Dzieci ciszej. - A my jak to dzieci, rechot niczym w
stawie o zmierzchu. I nagle... Pac... Gosia jako pierwsza z brzegu
dostała kotletem w ucho. - Amunicji mam więcej kochani... - słowa
mamy ostre, choć podbarwione tłumionym śmiechem. I cisza jak mak... I
biedna Gośka z uchem zaklejonym mięsem... Tak... było miło... Zamykam
oczy i widzę to wszystko. Z
domu wyniosłam jeszcze jedno, miłość do zwierzątek, żyjątek i innych
maluczkich. No ok, wszystko co pełza i jest dłuższe niż standardowe
dwadzieścia centymetrów napawa mnie obawą, ale resztę kocham pasjami i
wolę czasem od ludzi. Miałam manię nadawania imion każdej istocie
biegającej po podwórku. Był kogut Leon, kura Kaśka co na imię reagowała,
klacz Wanda którą nauczyliśmy wchodzić do domu po chleb, byczek Bzik
ganiający nas po obejściu z głośnym muczeniem. I mój ukochany prosiaczek
Urban z tytułu wiecie czego tak nazwany. Przynudzam? Taka ja też
istnieję... Niestety. Okres
szkół pominę słodkim milczeniem i stwierdzeniem "młodzi gniewni a
starzy wkurzeni". Domyślcie się, moja dusza niepokorna miejsca szukająca
i szkolny rygor. Minęło jak sen złoty, nie wróci. A szkoda. Pamiętam... Jakiż
to człowiek był piękny i młody, a teraz... tylko "i" pozostało. Gdyby
tak mieć tamte lata i ten rozum. Ciekawa jestem czy ustrzegłoby mnie to
przed wieloma chybionymi decyzjami? Wątpię, wszak powiedzenie człowiek
uczy się na błędach ma swój głęboko ukryty sens. Wtedy jeszcze wszystko
zachwycało, wszystkiego człowiek był głodny i napalał się jak szczerbaty
na fabrykę sucharów. Młodość... Tylko jakże inna od tej teraz, moja
bardziej natury potrzebowała niż szybkiego internetowego łącza. Plecak,
wygodne buty, paczka przyjaciół, i w drogę. Po prawdzie to rodzice
oporni i przeciwni byli, ale córeczkę swą znali dobrze. Jak się na coś
uparłam to jak osioł w kapuście. Wyjazd do Kazimierza na zlot był takim
moim osłem. Tak długo tupałam nogami i łzami się zalewałam, aż rodzice
skapitulowali i przyzwolenie na wycieczkę otrzymałam. To
co tam przeżyłam zmieniło mój pogląd na przyjaźń i obudziło artystyczne
jakieś ciągoty, obudziło pisanie, a właściwie wypisywanie tego co w
duszy zalegało. I pierwszą miłość która trwała tyle co zlot, ale ognista
była jak taniec na rozżarzonych węglach. Amor do którego sympatią nie
pałam do dziś losowo trafił mnie i... No właśnie... Imię
jego nieważne, nazwijcie jak chcecie, wygląd powie wszystko. Oczy
ciemne, spojrzenie powłóczyste, cera smagła. Do tego z gitarą
nierozłączną i głosem który biedną moją duszę na kolana powalał. Nucił
cygańskie piosenki tak, że mi blond pióra do góra stawały a serce z
piersi wyskoczyć chciało. A skąd ja wiedzieć wtedy mogłam, że u nich
prawa niepisane panują... Jak się dziewczyna podoba, a rodzice sprzeciwu
nie wnoszą, bierz. No i chciał wziąć. Tyle, że konflikt interesów się
pojawił, bo przyjaciele Ani oddać tak łatwo nie chcieli. Walka się
wywiązała. Nie powiem, że jak o Helenę Trojańską, ale kilka nosów
rozbitych i ja w roli damy w opałach na wyobraźnię podziałało. Zlot
zaczął się pięknie, ale skończył ucząc nas pokory. Wyszliśmy z pieśnią
na ustach, chmurni i dumni. Wracaliśmy pokiereszowani i z plasterkami na
poobcieranych piętach. Ostatnie pięćdziesiąt kilometrów szliśmy na
piechotę bo pieniądze się skończyły, a takiej bandy jak nasza nikt na
stopa zabrać nie chciał. Ale w pamięci pozostało do dziś jak wypalone
piętno, boję się Romów. Chodź Hiszpanie ciemnoocy nadal mi wyobraźnię
pobudzają... W starym piecu diabeł ogień pali, jak mawiała moja babcia
Honorata. Babunia miała
też inne powiedzenie... "co ci Pan Bóg naznaczy, to ci na drodze
rozkraczy". Mądra była babunia i słusznego wieku stu jeden lat dożyła.
Tak... rozkraczyło się na mojej drodze, a raczej rozkraczył, bo to on
był, mężczyzna. A ja... młoda i głupia. Za dużo czytałam świat sobie
wyobrażając niczym kolejny rozdział romantycznej opowieści, a życie...
Życie miało dla mnie przewidziany inny scenariusz. Z głową nabitą
marzeniami, patrząc na świat jak na serial o miłości pełen romansów,
mając lat dziewiętnaście zostałam panią P. Myślałam sobie wtedy, że
fajny dom, fajne życie, fajny mąż i fajne dzieciaki. Z całej długiej
listy oczekiwań na F tylko dzieci mi się udały. Gdy teraz patrzę za
siebie i zastanawiam się co mną kierowało poza durną miłością którą czas
i my sami zakatowaliśmy do ostatniego oddechu, nie wiem. Wcześniej
jednak był jeszcze krótki okres narzeczeństwa, bo ja do bycia żoną
spieszyłam się bardzo, on chyba najbardziej do łóżka. Choć
Pan Bóg ostrzegał. W dniu zamawiania ślubu ja, osoba zdrowa jak ryba
zaniemogłam, ani ręką, ani nóżką nie będąc w stanie poruszyć . Ból
potworny, panika i moje stanowcze - NIE!. Żadnego ślubu nie będzie,
omen to jakiś z góry, znak, czy Bóg wie co jeszcze - w całym domu
słychać było mój przerażony krzyk. Gdyby nie rodzice i ich
tłumaczenia... Bo jakże to tak? Wszystko załatwione, zamówione, goście
zaproszeni. Jakże teraz odmawiać, pośmiewisko robić z siebie i z całej
rodziny, wstyd i sromota. Ugięłam się w końcu i pokręcona jak krakowski
precelek pojechałam cyrografy składać. Potem
już tylko ślub i "skromniutkie" wesele dla najbliższej rodziny. Strach i
myśli jak stado upiorów galopujące bez sensu., tłum ludzi z którego
połowy nie znałam nawet ze słyszenia. Gdybym wtedy obejrzała "Uciekającą
pannę młodą" zapewne tylko sukienka by mi furkotała na wietrze. Jednak
nie obejrzałam... Dopiero wtedy, patrząc na roztańczony i rozbawiony
tłum częściowo zupełnie mi obcych ludzi dotarło do mnie co zrobiłam. Że
to wszystko wokół to moje własne życie i przyszłość a nie scenografia
zbudowana do kolejnego wymyślonego przedstawienia.
I
tak się zaczęło. Podobno miłość jest ślepa, ale małżeństwo to najlepszy
okulista. Pierwsze wspólne wzloty, pierwsze nie zawsze wspólne upadki. I
pierwsze zderzenie z pędzącym tirem w postaci teściowej, kobiety
słodkiej i eterycznej na zewnątrz która w życiu codziennym okazała się
istną panią Dulską.
Bardzo mi się podoba Przeczytałam z ogromną przyjemnością, ciężko mi się odnaleźć jeszcze na tej stronce (muszę częściej bywać) Mam pytanko Jest już dalsza część?
No i wreszcie zawitałaś:) Cieszę się. Kolejna dłuższa część jest mozolnie opracowywana przez jednego z współautorów, lenia, czyli mnie:) Ale będzie, będzie, będzie:)