Jestem.
Podobno. Tak przynajmniej słyszałem. Pewne zachowania wskazują, że faktycznie
tak jest bo kaca odczuwam, jeść się czasami chce, a i inne zachowania natury
egzystencjonalnej dają o sobie znać. Więc chyba to prawda, chyba jestem, może
nawet żyję, choć to już nieco przesadne stwierdzenie. Podobno się nad sobą
użalam. Niby zawsze temu zaprzeczałem, ale ostatnio sam przed sobą musiałem przyznać,
że część prawd o sobie samym które były niby prawdziwe właśnie okazały się kupą
bzdur. Więc może i stwierdzenie o użalaniu się jest prawdziwe? Jestem
strzelcem, podobno mamy problemy z pokorą. Orzesz cholera, to prawda. Pokora to
coś co jest nam obce i czego trudno się nam nauczyć. No to się uczę. Pokory i
dystansu do samego siebie. Okazuje się, że warto, bo to cecha cenna. Jak się
człowiek o sobie nasłucha różnych niestworzonych historii sam zaczyna w nie
wierzyć. No to uwierzyłem w ten stek kłamstw na temat samego siebie. A jaki
jestem? Zwyczajny. No dobra kiedyś się broniłem przed takim o sobie myśleniem,
ale z czasem ten „ja” w środku wygrał, no i uwierzyłem, że jestem niby... jak
to się mówi? Wyjątkowy? No to nie jestem i dziękuję Bogu za to, że o tym wiem.
Tąpnęło mnie kiedy zobaczyłem pewnego człowieka. Bezdomnego Starca. Targał na
plecach cały swój dobytek, wszystko co miał, a mimo dziurawych butów uśmiechał
się. Kurwa, a ja się uśmiecham tak rzadko, użalam się? Niby, że co? Że życie
mnie skopało i się na nie obraziłem? Może... Dlatego uczę się pokory. Innych
skopało bardziej i żyją, i walczą. Staram się? Czasami, jak tylko znajdę cel i
sens, dla samego siebie jakoś mi nie wychodzi, pojawia się stagnacja. I
alienacja, moje ulubione słowo, fajnie
się za nim schować, brzmi dumnie... Niby wierzę w jakieś swoje poglądy na
świat, na życie. Tylko co te poglądy mają wspólnego z życiem właśnie? No to
uczę się dalej, uczę się pokory, choć pewnie uczył się będę jeszcze długo. Bo
życia uczą mnie ci którzy wiedzą o nim więcej niż ja. W swoim zapatrzeniu w
siebie ranię tych których kocham, a stwierdzenie, że „nie chciałem źle” brzmi
sztucznie nawet w moich własnych uszach. Więc uczę się pokory.
14 kwiecień 2012 roku, Kraków
Całe
popołudnie mija mi na pakowaniu się. Stary człowiek nie porusza się już tak
sprawnie jak młodzieniaszek, więc wszystko zajmuje mi więcej czasu niż się
spodziewałem. Znalazłem nawet prezenty dla wszystkich znajomych. Starocie stały się
modne, a tutaj przez lata nazbierało się ich całkiem sporo. Składam wszystko w
kuchni by wieczorem zapakować cały ten bajzel do samochodu. Zastanawiam się
tylko czy mi się to uda, bo zabieram ze sobą zdecydowanie więcej rzeczy niż ze
sobą przywiozłem.
Kiedy
przychodzi Kaziu wszystko mam już przygotowane i zaczynamy pakowanie. Dwa razy
upychamy wszystko i wyciągamy z powrotem zanim bagażnik i tylne drzwi zamykają
się bez problemu. Kaziu podłącza akumulator, ja wracam do domu zrobić nam po
herbacie. Siadamy przy stole tak jak robimy to już od kilku dni.
- Szkoda, że już pan musi
wracać – mówi przeglądając album ze starymi fotografiami – Ma pan jakieś inne
jej zdjęcie?
- Nie – patrzę na poszarzały
skrawek papieru z jej portretem – tylko to jedno.
- Dlaczego... – zaczyna i
milknie
- ?
- Dlaczego się kłóciliście –
wyrzuca z siebie.
- Dlaczego? - zamyślam się - Bo nie umieliśmy
inaczej. Ja nie umiałem. Bałem się. Panicznie się bałem dnia kiedy odejdzie z
mojego życia i zostanę sam. Chciałem jej pokazać, jak bardzo mi zależy i
robiłem coś czego robić nie powinienem. Naciskałem ją . Niby tego nie robiłem,
nie wiedziałem, że to robię, ale tak było. Osiągałem dokładnie odwrotny efekt.
Weronika czuła się osaczona, ja czułem się niepotrzebny. Koło się zamykało i
wszystko zaczynało się od początku. Całe wariactwo smsów i maili. A z czasem
zamiast zacząć coś rozumieć, zacząłem się nad sobą użalać. Sam siebie jakoś
przekonałem, że nic złego nie zrobiłem, że to ja jestem tym pokrzywdzonym.
Marudziłem tak długo, że Weronika nie wytrzymywała i przestawaliśmy się do
siebie odzywać. Ja chodziłem wtedy wściekły i obrażony na cały świat, a
przebywanie ze mną musiało być dla otoczenia uciążliwe. Czekałem jak się
odezwie, ona milczała, więc w końcu pisałem kolejną wiadomość wylewając swoje
żale. Ale cały czas ją kochałem, choć nie wiedziałem jak to powiedzieć by
brzmiało prawdziwie i szczerze.
- Ale porozmawialiście w końcu?
– przerywa mi ten potok słów
- Weronika czasami nie
wytrzymywała mojego zachowania – mówię dalej – dzwoniła i choć rozmowa
zaczynała się normalnie potem były krzyki i pretensje. Ja to wszystko
przyjmowałem bardzo osobiście, choć nic nie rozumiałem i sam zaczynałem się
denerwować. Nie umieliśmy się porozumieć.
- I? – pyta patrząc na zdjęcie
- I któregoś dnia nie
wytrzymałem. Sypała mi się firma, miałem problemy w domu rodzinnym i z samym
sobą. Chciałem porozmawiać i zadzwoniłem. Niestety rozmowa potoczyła się
jeszcze gorzej niż zwykle i po kilku nieprzyjemnych zdaniach powiedziałem coś
wyjątkowego złego. - Czyli co – pyta, bo zamilkłem
i widział, że nie chcę już nic dalej mówić.
- Powiedziałem żeby swoją
frustrację na świat wyładowywała na kimś innym – biorę głęboki oddech i kończę
– I żeby zniknęła wreszcie z mojego życia.
Kaziu patrzy na mnie,
chyba wiele nie zrozumiał z
tego co mu powiedziałem. Nic dziwnego, ja sam nawet po tylu latach nie
wszystko
rozumiem, choć doskonale pamiętam. Pewien jestem tylko tego, że nie
wszystko było tak proste i nieskomplikowane jak mi się teraz wydaje.
Wina nigdy nie leży po jednej stronie, a uparte jej branie na siebie też
nie jest dobrym wyjściem.
- Kochał ją pan? – pyta
- Kocham.
/\
Znowu
jadę
pociągiem. W całym wagonie jest tylko kilka osób i każdy siedzi sam.
Mam
cały przedział dla siebie, układam się więc wygodnie i staram się
zasnąć. Po
raz pierwszy jadę do Weroniki nie wlokąc za sobą plecaka. Po raz
pierwszy jadę
nie wiedząc nawet czy ją zastanę, a nawet jeśli tak to nie wiem czy
będzie
chciała ze mną rozmawiać. Późno w nocy wysłałem maila, że chcę się z nią
spotkać i przyjeżdżam rano. Jeśli będę na miejscu koło południa to
będzie
dobrze, pociągi osiągają jakieś rekordowe opóźnienia i nawet nie
wiedziałem w
który mam wsiadać. Na dworcu panowało jakieś potworne zamieszanie i
razem z
innymi ludźmi chodziłem przez dwie godziny z kąta w kąt czekając na
jakiekolwiek informacje.
Jadę
i zastanawiam się co mam powiedzieć. Raz za razem powtarzam sobie
wszystko w
myślach, układam zdanie po zdaniu, analizuję. I wiem, że i tak pewnie
wyjdzie
mi z tego jedynie nieskładny bełkot. Chcę przeprosić za to co
powiedziałem.
Przepraszałem już kilka razy. Dzwoniąc, a głównie pisząc bo rozmawiać ze
mną
nie chce. I nie chce słuchać tego co mówię.
A przecież nic się nie stało – myślę – Powiedziałem coś
czego nawet nie myślałem. Działając pod wpływem chwili i emocji. Wiem,
że to ją
zraniło, ale ona też mówiła mi to nie jeden raz, też mnie to bolało.
Bolało, raniło, czasami wręcz upokarzała mnie i byłem pewien, że robi to
zupełnie świadomie.
Już
na miejscu zastanawiam się czy jechać autobusem czy iść na nogach. Zawsze mi
się podobało to miasto, idę więc na nogach i staram się jakoś uspokoić myśli.
Rozmawialiśmy już i wie, że za chwilę u niej będę. Z dworca idę w stronę rynku,
widok tych wszystkich zabytkowych uliczek i pasaży działa kojąco, choć to tylko
złudzenie. Chodziłem tędy wiele razy, a teraz zabłądziłem. Pomyliłem jakieś
skrzyżowanie i nie wiem gdzie jestem, na szczęście wiem w którą stronę mam iść.
Jak się okazało pomyliłem mosty i na osiedle dotarłem od drugiej strony. W
kiosku kupuję papierosy i zapalam. Pierwszy ląduje w kałuży bo zapaliłem ze
złej strony, drugiego wypalam trzema pociągnięciami. Nie pamiętam żebym
kiedykolwiek się aż tak bał. Trzęsę się cały, zapomniałem tego co w myślach
ćwiczyłem od samego rana. Wchodzę do bloku, wsiadam do windy i jadę na
dziewiąte piętro. Drzwi do mieszkania są otwarte. Wchodzę i mówię
- Cześć.
\/
Zamykam oczy nie
chcę widzieć jak z każdym oddechem
umiera we mnie wiara Z każdym dniem
czuję jak bardziej zastyga mi krew
Czuję
Strach...
9 styczeń 2012 roku, Staszkówka
Kaziu
siedzi i patrzy na mnie, zastanawiam się jaki ja byłem w jego wieku. Niestety
aż tak daleko moja pamięć już nie sięga. Może to nawet i dobrze, bo to jakiś zwariowany
wiek podobno. Choć Kaziu nie wygląda na zwariowanego. Jest spokojny, wrażliwy i
inteligentny.
- I co się stało?
- pyta. - Wszedłem. Weronika siedziała
na łóżku z laptopem, zapytała czy się czegoś napiję, a potem... – zamyślam się
szukając w pamięci odpowiednich wspomnień – A potem nie pamiętam już prawie
nic.
To prawda. Choć uparcie przekopuję szufladki pamięci
z tamtego dnia, wszystkie są puste. Jedyne co zostało to kilka zapisanych
obrazów i uczuć. Jak wyrwane z filmu kadry które cały czas we mnie są. Jej oczy.
Jej zapach. Ona, tak blisko, choć nie mogłem jej dotknąć.
- A potem nie pamiętam już
prawie nic. - powtarzam - Tylko tyle, że chciałem coś powiedzieć i ciągle powtarzałem te
same, urywane zdania. Weronika ignorowała mnie, rozmawiała przez telefon i
umawiała się z kimś, patrzyła w telewizor a ja siedziałem obok i w życiu nie
czułem się tak bezsilny. W końcu wstałem, powiedziałem, że nigdy jej nie
okłamałem, że ją kocham i wyszedłem. Nie odprowadziła mnie nawet do drzwi.
Czekałem na windę i na nią, miałem nadzieję, że zawoła mnie z powrotem.
Wracałem na dworzec cały czas myśląc, że może jednak się odezwie, że zadzwoni.
Odjechały dwa pociągi do Krakowa, a ja czekałem dalej. W końcu chyba do mnie
dotarło, że to koniec i do kolejnego już wsiadłem. Tak Kaziu, wtedy
myślałem, że to już koniec.
- A był?
/\
VIII
\/
"Chwile gdy ogarnia nas mrok - bolą ale musimy im stawić czoło" 24 grudzień 2011 roku
Zostaję
sam. Kaziu ma przyjść jutro w południe i mam go podwieźć do miasteczka.
To ostatni wieczór jaki tym razem tu spędzam. Dzwonię do domu i daję
znać, że jutro wracam, niech szykują smaczną kolację bo dość mam już
jajek, parówek i puszkowanego jedzenia. Po raz kolejny i mam nadzieję,
że ostatni sprawdzam czy wszystko pozamykałem i posprzątałem po sobie.
Siadam przy stole z kieliszkiem wiśniówki i starymi notatkami.
Przeglądam płyty i wybieram Zemstę Nietoperzy Dżemu. Przez lata pisałem
listy których nie wysyłałem, teraz są dla mnie czymś w rodzaju albumu ze
zdjęciami. Czytam , choć sam czasami siebie nie rozumiem. Uśmiecham się
i zastanawiam jak często pisząc chciałem zadzwonić i porozmawiać, a jak
często wylewałem na papier własny gniew, frustrację, strach. Choć czy
to teraz ważne, czy ważne było kiedykolwiek? Na to pytanie
odpowiedziałem sobie już dawno. Przeglądam notatki z ostatnich miesięcy
2011 roku. Pisałem o bólu jaki we mnie wtedy był. Tyle tam słów o
strachu, tyle żalu i złości, często pytań które wtedy miały sens, a
przynajmniej myślałem, że mają. Dlaczego tak? Dlaczego ja? Dlaczego ty?
Doskonale pamiętam tamten czas. Straciłem wtedy wiarę i sens, a co chyba
ważniejsze straciłem kontrolę nad samym sobą. No i osiągnąłem perfekcję
w użalaniu się nad sobą. Staję
w progu patrząc na wielki księżyc. Tylko tutaj i tylko o tej porze roku
wygląda tak majestatycznie i groźnie. Dlaczego tak się dzieje? Nie mam
pojęcia, ale widok jest taki, że człowiek potrafi odczuć swą małość i
marność. Jeszcze jedno... Zostało
mi do zrobienia jeszcze jedno. Zbieram ze stołu rozsypane listy i
zeszyty z notatkami. Staram się je jakoś ułożyć, choć zdaję sobie
sprawę, że próba zachowania jakiejś chronologii jest niemożliwa. Składam
wszystko i chowam do starej drewnianej szkatułki. Siadam
przy stole słuchając jak w piecu trzaska pękające drewno. Biorę solidny
łyk wiśniówki którą wypada skończyć i zaczynam pisać. Kiedy kończę
wsuwam zapisaną kartkę papieru do koperty, biorę do ręki jej zdjęcie i
patrzę przez chwilę. Razem z piórem którym wszystkie te strony zapisałem
odkładam do szkatułki, zamykam ją na klucz i zostawiam na stole. Przez
chwilę trzymam klucz w ręce, potem chowam go do kieszeni. Kładę się spać,choć wiem, że ta noc będzie wypełniona wspomnieniami...
/\
Poranek.
Leżę i patrzę się w okno. Szare niebo, szare ulice, szare drzewa.
Jesień opanowała miasto które stało się ponure i bezbarwne. Wstaję,
ubieram się i idę do pracy. To raczej udawanie niż praca, bo dopiero
czekam na materiał, ale sztuczny ruch muszę robić, więc włóczę się po
obiekcie, robię notatki, rozmawiam z ludźmi. Głupie to, ale inaczej się
nie da. Marnuję tylko czas, choć prawdę mówiąc i tak nie wiem co robić
kiedy jestem w domu. Patrzę w telewizor, staram się czytać, czasami
biorę gitarę i gram. Sąsiedzi muszą mieć już tego dosyć bo gram na
zmianę dwa kawałki które brzmią smętną bluesową nutą. Idę
do mamy na obiad. Uśmiecham się, rozmawiam, udaję, że wszystko jest w
porządku, choć w środku pali mnie potworny gniew. Cały czas zadaję sobie
pytania dlaczego tak się stało? Nic nie zrobiłem, nigdy nie skłamałem,
starałem się jak tylko potrafiłem, i nawet nie chciała ze mną
porozmawiać. To boli mnie najbardziej, że nie mogłem nawet się
wytłumaczyć. Szlag. Nie umiem zrozumieć, nie potrafię. Każdego wieczoru
staram się zapomnieć, zająć czymś myśli, ale i tak wracają do niej. I
znów wracają te same pytania. Dlaczego to zrobiłaś? Dlaczego jesteś taka
uparta i uwierzyłaś w jakiś fałszywy obraz mnie. Przewracam się z boku
na bok, walczę z wściekłością jaka się we mnie rodzi. I cały czas
kocham, chyba nawet jeszcze bardziej. Kiedy ją straciłem dotarło do mnie
jak bardzo jest dla mnie ważna. Wszystko to, cała ta sytuacja zaczyna
mi przypominać jakiś idiotyczny scenariusz z klasycznego babskiego
filmu. Jem z mamą obiad.
Zupa grzybowa, klasyczny kotlet schabowy i kapusta. Mlaskam z
zadowoleniem, bo sam żywię się raczej marnie, głównie chlebem i tym co
najłatwiej na niego położyć czyli jakimiś wędlinami. Nie jest to
najzdrowsza dieta, ale nie zależy mi na niczym. Znowu zaczynam myśleć o
wyjeździe gdzieś daleko i na zawsze. - Co u Weroniki? – pyta mama i
patrzy na mnie. Doskonale wiem, że ją polubiła, i wie jak ważna jest ona
dla mnie. Tylko jak mam powiedzieć, że to już definitywny koniec. Nie
chcę jej dodatkowo martwić swoim życiem, ma tych problemów już
wystarczająco dużo. - Wszystko w porządku. Jest teraz zajęta, to
rzadziej rozmawiamy – zastanawiam się jak długo będę mógł grać tym
fałszywym uśmiechem. Zresztą mama i tak się czegoś domyśla tylko wie, że
jeśli nie chcę czegoś powiedzieć to tego nie zrobię, a wszelkie próby
nacisku są bezcelowe. Siadamy
przy stole i pijemy kawę. To nie ma sensu – myślę – Nie mam ochoty cały
czas udawać, że jest dobrze. Czuję się podle, jakbym zabierał sobie
ostatni skrawek nadziei. - Z Weroniką to koniec. Już ze sobą nie rozmawiamy. Nie chce mnie znać. - odzywam nieco ostrzejszym tonem niż zamierzałem. - Ale dlaczego? - Nieważne – ubieram się i szybko wychodzę. Wracam
do siebie. Po drodze wchodzę do sklepu i kupuję kilka
najpotrzebniejszych rzeczy, w tym piwo i papierosy. Wchodzę do
mieszkania, napuszczam wody do wanny i jak to ostatnio często mi się
zdarza zasypiam. Budzi mnie lodowata woda i przejmujące zimno. Wycieram
się i kładę do łóżka. Nie chce mi się oglądać telewizora, ale cisza
działa na mnie przygnębiająco, więc włączam go i patrzę bezmyślnie na
jakąś romantyczną komedię o księżniczce która zakochała się w zwykłym
ogrodniku. Wciągam się w akcję a przez ostatnie minuty płaczę w
poduszkę. Cholera jasna, dlaczego zawsze muszę się popłakać przy jakimś
głupim romansidle. Budzi
mnie dzwonek telefonu. Staram się zogniskować wzrok na wyświetlaczu i
odczytać numer. Cholera, to Weronika. Odbieram choć zwyczajnie boję się
tej rozmowy. - Słucham. - Cześć. - Dzwoniłam do Twojej mamy i się
trochę pośmiałyśmy... – słucham tego co mówi, choć nie wszystko do mnie
dociera. Miło jest słyszeć jej głos, nawet nie wiedziałem, że tak bardzo
mi tego brakowało. Zwyczajnych rozmów o niczym. - Co u ciebie słychać? – jakoś na wiele więcej mnie nie stać -
Za chwilę wychodzę na uczelnię. Ubieram się, ale w moim obecnym stanie
to trochę skomplikowane. – słyszę jak otwiera szafę i czegoś w niej
szuka – Nie mogę znaleźć paska do spodni. Rozmawiamy jeszcze kilkanaście
minut. O wszystkim i o niczym, choć tego niczego jest więcej. Staram
się powiedzieć cokolwiek, ale nic mi nie wychodzi. Pytam się tylko czy
jeszcze się odezwie. - Nie wiem. Muszę kończyć, bo w tym stanie droga na uczelnię zajmuje mi dużo czasu. Cześć. Odkładam
słuchawkę. Cieszę się, że porozmawialiśmy. Mimo całej tej złości jaka
we mnie jest bardzo mi jej brakuje. Zresztą sam do końca tej złości
pewien nie jestem, tylko, że nawet się nad tym nie zastanawiam.
Zastanawiam się za to co może znaczyć ten „obecny stan”. Może jest
chora, może ma jakieś inne problemy i potrzebuje pomocy. Może... „W moim
obecnym stanie” – przypominam sobie jej słowa i to, że powtarzała to
zdanie kilkakrotnie. Robi mi się gorąco – może jest w ciąży... To
głupia myśl, ale jest za mną przez cały dzień. Im dłużej nad tym myślę,
tym bardziej staje się to dla mnie realne. Nie wiem czy to prawda, ale
zalęgło się już w mojej głowie i nie potrafię tego wydrzeć. Ta myśl
rozrasta się powoli ale uparcie. Może stało się to o czym marzyłem, może
zostałem ojcem... Siadam przed komputerem i piszę maila. Piszę powoli,
sprawdzając każde słowo. Piszę to co myślę, że nie wiem czy to prawda,
że być może to tylko wytwór mojej wyobraźni, a może nie. Że jeśli tak
jest to będę najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi jeśli będę mógł
takiego bobasa z nią wychować. A nawet jeśli – to zdanie nie chce mi
przejść przez gardło nawet jeśli tylko mam je napisać – zostałaś z tym
sama i nie wiesz co masz zrobić pamiętaj, że jestem. I mogę takiego
malucha pokochać i wychować razem z Tobą. Naciskam wyślij i czekam na
odpowiedź. Być może powinienem zadzwonić a nie pisać, ale ten sposób
wydaje mi się odpowiedniejszy, choć wiele ma wspólnego z tchórzostwem, i
doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Sprawdzam
pocztę co kilka minut, nie rozstaję się z telefonem. Myśl która
wykiełkowała kilka godzin temu teraz obrodziła już bujnymi liśćmi i
zaczyna puszczać pąki. I z tą myślą zasypiam, z myślą, że może będę
tatą. Weronika nie
dzwoni,
ale odpisuje. Pożeram każde słowo, czytam jeszcze raz i nic nie
rozumiem. Na temat ciąży nie ma nawet jednego słowa, tak jakby sprawy
nie było. Może nie ma, może jest tylko w mojej głowie. Ale nie ma też
zaprzeczenia. Więc? Zaczynam powoli wariować. To pewnie egoizm w czystej
postaci, ale tak bardzo bym chciał tego dziecka. I nic nie wiem, nic
nie rozumiem. Wiem. Powinienem zapytać wprost. Ale nie umiem. I męczę
się jak na jakichś wyrafinowanych torturach. Do tematu wracam w mailach,
ale nie dostaję żadnej odpowiedzi, zupełnie jakby pytania nie było.
Chodzę całymi dniami jak w jakimś amoku, a w myślach przerabiam
wszystkie możliwe scenariusze. Od euforii po przerażenie. Szlag. Jeśli
to ma być kara za wszystkie moje grzechy, to ktoś wybrał wyjątkowo
przewrotny sposób. Nie wiem już co jest dobre a co złe, a niepewność
mnie spala. To już chyba trzeci tydzień. Obok walczących ze sobą uczuć
radości, strachu i nadziei pojawia się kolejne. Złość. Bo jeśli prawdą
jest, że to tylko gra na moich najbardziej intymnych uczuciach i
najbardziej mi drogich pragnieniach? Dwadzieścia jeden najbardziej
przerażających dni w moim życiu. I najpiękniejszych. Bo żyłem tą myślą,
pieściłem w ustach słowo tata, bawiłem się nim. Meblowałem w wyobraźni
dziecinny pokój, zastanawiałem się jakim bym był ojcem. I cały czas
miałem wyrzuty sumienia, że moja radość jest radością egoisty.
Dwadzieścia jeden dni, tyle to trwało. Choć na zawsze pozostanie
pytanie, dlaczego tak długo się mną bawiła. Mną i uczuciami o których
wiedziała, że są dla mnie najważniejsze. Już
wiem, że tak nie jest. Czuję ulgę. Ale tylko dlatego, że skończyła się
niepewność. Bo cała reszta mojego ja krzyczy w środku. To tak jakby ktoś
zabrał mi nagle część mnie samego, nawet nie potrafię tego opisać.
Szlag. Siedzimy w
zadymionej piwnicy. Niby wentylacja działa, ale jeśli wszyscy palący
siedzą w jednej sali to siekierę można w powietrzu spokojnie wieszać. -
Wiktor, przez jakiś czas myślałem, że będę ojcem, rozumiesz? – Wiktor
patrzy na mnie znad pełnego kufla – Przez trzy tygodnie żyłem tą
pieprzoną myślą i nie wiedziałem nawet czy mam prawo się cieszyć. - Ale nie jesteś. - Nie – upijam łyk piwa - Nie jestem. Za
kilka dni kończy się rok. Na razie wszędzie straszą choinki i
wszechobecne kolędy. Nie lubię świąt, choć na pytanie dlaczego tak jest
nie potrafię odpowiedzieć. Po prostu nie lubię, przygnębiają mnie i
staję się nieznośny dla otoczenia. Od lat staramy się z Wiktorem
spotykać w okolicach świąt na te nasze ustalone tradycją cztery kolejki.
Dzisiaj to już szósta kolejka. Ja mówię, Wiktor słucha i chyba jest
trochę zaskoczony. - Wiktor, ja nawet nie rozumiem, dlaczego tak się
wszystko skomplikowało. Wiem, że to też moja wina, ale nie rozumiem.
Przepraszałem jak tylko mogłem. Na wszystko się zgodzę. Sam wiesz jak
jest kiedy się znajdzie tą drugą połówkę pomarańczy, a stoisko z owocami
odjeżdża Rozmawiamy
jeszcze długo. Choć to raczej monolog, bo ja mówię a on słucha.
Opowiadam mu wszystko. O mailu, telefonie, wariactwie jakie mnie
ogarnęło. Jak pisałem w kółko płaczliwe i tkliwe listy. Rozkręciłem się
tak, że sam siebie zaskakuję niektórymi wnioskami. Coś w tych moich
opowieściach jednak cały czas zgrzyta. Słyszę to, choć nie wiem co to
jest. - Wiesz – mówi Wiktor – Kiedy pierwszy raz opowiadałeś o
Weronice... I później też. Kiedy coś mówiłeś, rozmawiałeś z nią...
Wydawało mi się, że to chwilowe. Że nie potrafisz już się zaangażować i
że ci szybko przejdzie. Myliłem się. Przepraszam. - Wiem... – zamawiamy siódmą kolejkę. Dziś
wigilia. Dla mnie to jeden z najgorszych dni w roku. Chciałem wyjechać i
spędzić święta samotnie, ale w końcu postanowiłem zostać. Sytuacja z
moją mamą, siostrą. Muszę jakoś wytrzymać i się uśmiechać. Wiem o tym. I
choć miałem ochotę uciec, to siedzę teraz przy stole czekając aż zjawi
się siostra z mężem. Czytanie pisma świętego, wspólna modlitwa, łamanie
się opłatkiem. Nic nie poradzę, że patrzę na to wszystko jak na szopkę.
Nawet nie chce mi się jeść. Mam tylko nadzieję, że nie widać jak
fatalnie się czuję, nie chcę wszystkim popsuć zabawy, nawet jeśli
czasami jest tylko grą pozorów. Wiem, że mamie brakuje przy stole taty,
że te święta nie są, i nigdy już nie będą dla niej pełne. Martwi się o
mnie, o moją siostrę, i jest całkiem sama wbrew pozorom. Ja nie wiem jak
mogę jej pomóc. Każdego dnia jestem za to na siebie zły. Za ten mój
własny, odizolowany świat jaki sobie stworzyłem i siedzę w nim
zagrzebany po uszy. Mnie brakuje kogoś jeszcze, nie tylko taty. Wysłałem
jej życzenia na wszystkie numery telefonów. Może to głupie, nawet na
pewno głupie i znowu wyjdę na, delikatnie mówiąc idiotę, ale chcę mieć
pewność, że je dostanie. Jest
już dwudziesta druga. Część oficjalna właśnie się skończyła i mogę
uciec. Wychodzę z domu mówiąc, że idę do sklepu po colę i przy okazji na
spacer. Jest odwrotnie. Wychodzę na spacer, a przy okazji po colę i
piwo. Nie umiem się modlić ale chyba właśnie to robię. Idę przez puste
ulice rozmawiając z Tym Na Górze. Nie wiem czy mnie słyszy, czy
cokolwiek rozumie z tego co mówię. Zaczyna padać deszcz ze śniegiem.
Robi się nieprzyjemnie, bo zaczyna jeszcze wiać. Idę dalej. To jakiś
surrealizm. Jestem tylko ja, puste ulice i Ten Na Górze. Jeśli jest to
modlitwa, to pełna jest żalu, pytań i próśb. Nie wiem jak On się w tym
połapie. Wracam do domu
kompletnie przemoczony. Mama, siostra i szwagier wybierają się na
pasterkę. Ja zostaję w domu. Nie chodzę do kościoła, choć wiem, że w
naszej rodzinie jestem z tego powodu czarną owcą. Moja wiara, jeśli w
ogóle jest, jest inna. Do kościoła lubię chodzić tylko wtedy gdy jest
tam pusto i cicho. Choć na swój własny sposób modlę się każdego
wieczora. Swoimi własnymi słowami... Patrzę z okna na całe rodziny idące
do kościoła. Szlag. Idę spać.
No dojrzałości tym dwojgu brak, to pewne.... A główny bohater, 37 lat i takie kiełbie we łbie....masakra Egocentryczny ponad miarę ! Chroń mnie panie przed takimi mężczyznami, domyślać się co facet miał na myśli mówiąc i robiąc to czy tamto....koszmar! Widzisz? Widzisz? Jakie emocje....ha ha ha Te części troszkę wyciszają i uspokajają atmosferę. Ciąg zdarzeń odrobinę chaotyczny i tę chaotyczność odczytuję jako tę niekonsekwencję w prowadzeniu czytelnika poprzez całą historię. Śmigam dalej...