Sześć
miesięcy minęło od dnia gdy opuściłam swój dom rodzinny i
przeprowadziłam się do Warszawy. Ja, dzioucha ze wsi w tej miastowej
dżungli powoli zaczynałam dostawać głupawki. Pierwszym poważnym
problemem było przyzwyczajenie się do nieustającego pędu. Czasami
łapałam się na tym, że daję się ponieść tłumowi i pędzę na oślep za
innymi jak biegnąca za stadem zagubiona owca. Na szczęście przeszło mi
szybko, choć do dzisiaj mnie ten miejski fenomen zachowania zastanawia.
Drugi
problem to tłum, czułam się osaczona z każdej strony. Goni to na oślep z
obłędem w oczach i nie wiadomo czy wariat, czy tylko do pracy
spóźniony... Makabra totalna... I czas którego dogonić nie sposób i
biegnie jakoś inaczej, szybciej. Ale to też minęło po jakichś trzech
miesiącach. Tęsknota jednak minąć nie chciała. Zaległa jak osad jakiś na
dnie duszy i siedziała uciskając od wewnątrz. Zmęczona już byłam tym
miastem jak nie wiem co. Niejeden raz stopy mnie swędziały do ucieczki,
ale przecież sobie obiecałam. A ja obietnic dotrzymuję, zwłaszcza tych
danych samej sobie. Kiedy poczułam, że mój wiecznie dobry nastrój
zaczyna kuleć, przeraziłam się. Sama do siebie gadkę strzeliłam przed
lustrem
- No Aniu, pora przerwę sobie zrobić bo inaczej zdziczejesz w tej stolicy do reszty.
Okazja
nadarzyła się szybciutko. Znajomy znajomego zapraszał na kilka dni na
wieś. Cały tydzień laby tylko dla mnie. Cisza, spokój i przyroda. Tyle
tylko, że daleko trochę, a ja do tych wygodnych się zaliczam, autobusem
nie w smak mi było dyrdać i kości sobie obijać. Jak się kłopotem z
koleżankami w pracy podzieliłam Dorota od razu pomysł mi podsunęła jej
zdaniem przedni.
- Ty Aniu nie dygaj i nosa na kwintę nie spuszczaj
tylko Radzia zaproś. Wpatrzony w ciebie jak cielę jakieś, oczami za tobą
wodzi, więc jak poprosisz, to cię nawet do Chin zawiezie.
No
tak. Radzio, zmora moja codzienna. Wlepiał we mnie swoje oczka i
zagadywał na każdym kroku. Miłe to było, nie powiem, że nie. Tylko nie w
porę, a tego to już Radzio niestety nie kumał. Ale pomysł dobry był,
przyznałam po chwili zastanowienia. Gdybym ja wiedziała co za problemy z
tego powodu mieć będę to już bym wolała rowerem te trzysta pięćdziesiąt
kilometrów przepedałować. Ale stało się jak się stało, chciałam
wygodnie i z lansem na miejsce dojechać.
Jak
Radkowi zaproszenie przekazałam z naciskiem na to, "że to tylko taki
koleżeński wypad i czy by się nie dołączył" to bidulek z radości prawie
hołubce w powietrzu zaczął wywijać i jak katarynka powtarzać, że zawsze
marzył o takim wypadzie w plener, ale okazji i odwagi jakoś nie miał.
-
Ocho - myślę - facet, ja cię na wieś polską zapraszam, a nie na wyprawę
w dorzecze Amazonki. - Coś mnie tknąć wtedy powinno, ostrzec jakoś, ale
wizja kilku dni z dala od miasta instynkty stępić najwidoczniej
musiała.
Nic to, temat
przełknęłam a oczyma wyobraźni już widziałam siebie w autku z włosem
rozwianym. Tylko później już tak różowo nie było, bo Radek okazał się
takim gadułą, że ja przy nim to milczek jakiś i niemota ostatnia.
Opowiadał i opowiadał a kilometry za oknem przesuwały się powoli. Za
wolno... Z całości wywodu wysnułam obraz taki. Radzio typowym
dziecięciem miasta był. Wychuchany jedynaczek nad którym mamunia trzęsła
się jak nad przedstawicielem wymierającego gatunku. Zawsze w mieście i
nic więcej. Żadnej rodziny na wsi, a zwierzaki poza Zoo to tylko w
elementarzu widział. No i oczywiście w telewizji, choć tu też jakieś
dziwne tematy go pasjonowały. Paranormalność na przykład, fantazy,
zjawiska nadprzyrodzone. No i jeszcze to. Radzio regularnie do wróża
chodził. Tak, tak, do wróża, wróżkom nie wierzył zupełnie. Co to za
różnica nie wiem, ale Radzio przez pół godziny mnie przekonywał, że jest
istotna. Znów coś mnie ostrzec powinno, bo chwila była ku temu
ostatnia, a cel naszej podróży właśnie zaczął wyłaniać się spomiędzy
drzew.
Dojechaliśmy.
Przeklętą niech będzie ta godzina... Moi znajomi to ludzie bardzo
pogodni, prowadzący otwarty, zawsze pełen gości dom. Tak też i było
tamtego dnia kiedy przed gankiem stanęłam ja skąpana w promieniach
słońca, i... właśnie, Radzio.
Pierwszy
popis dał już na dzień dobry ( dosłownie ), bo tylko ręce gospodarzom
uścisnął i... pogalopował za kurami. Towarzystwo całe zbaraniało, no bo
jak to tak. Facet pod czterdziestkę a za wiejskimi kurami lata i
zachwyca się jakby to coś niespotykanego było. Ze wstydu poczerwieniałam
i strachem mnie zawiało, bo po podwórku i inne stworzenia boże
chadzały. Jakby na potwierdzenie moich myśli Radzio zachwycony pomachał
do do mnie z okolic kurnika.
- Zobacz Anuś - darł się zafascynowany - Zobacz... Kot!!!
- Jezus Maria - mruknęłam pod nosem wzrok odwracając - kota też żeś chłopie nie widział?
Basia,
serdeczna moja przyjaciółka patrzyła na mnie z zaciśniętymi ustami a w
oczach nieme pytanie krzykiem wołało - Anka, skąd ty takiego oryginała
wytrzasnęłaś?- moje oczy zaś niemo tylko błagały - Zabierzcie go już,
zajmijcie czymś i niech już większej wiochy na wsi nie robi.
Przez
dwa dni Radzio okolicę domostwa zwiedzał i wszystkim się zachwycał,
wszystkim powiadam. Nawet jak w krowi placek wlazł na łące za stodołą to
przyleciał pokazać co go spotkało. Znajomi mieli kabaret, ja nie
wiedziałam, gdzie oczy podziać ze wstydu, Radzio wniebowzięty z przyrodą
się zapoznawał. Trzeciego dnia pszczoła go ugryzła, bo ciamajda poszedł
do pasieki i zaczął pukać w "domki" jak to on ładnie ujął. Spuchł jak
balon, a ekscytował się tym tak jakby co najmniej kobra go dziabnęła.
-
Matko piersiasta... - myślałam - Ileż jeszcze upokorzeń mam przeżyć
przez tego popaprańca. - Towarzystwo co chwila miało z nas ubaw, a
Radzio strzelał takimi tekstami, że mi oranżadą komunijną się odbijało.
Wreszcie zaczął wywody na tematy swoje ulubione i obrazu całości
dopełnił wywołując przy okazji atak niespodziewanego kaszlu i czkawki u
gospodarza. Normalny to on nie był na pewno, ale z jakiego wariatkowa
wypuszczają w takim stanie... tego też nie doszłam.
Wyjazd
skróciłam do czterech dni. Wróciłam, powarczałam na Dorotkę za jej
wybitne rady, a Radziowi który już w wyobraźni parę z nas zrobił, w
sposób wiejski czyli w słowach nie przebierając powiedziałam co o nim
myślę i gdzie pomocy szukać powinien. I... chyba polubiłam to miasto.
Nostalgię ze złości szlag trafił najwyraźniej, a ja stwierdziłam, że
normalnych facetów już nie ma. A jeśli są to w jakiejś głuszy się
ukrywają bo w Warszawie to na pewno nie.