Po
doświadczeniach z Bolesławem i Gracjankiem machnęłam ręką na facetów
całkowicie. Na co mi oni, myślałam. Sama dawałam radę, a i czasu na
wszystko coraz mniej miałam bo dwa etaty ciągnąć to już nie były
przelewki. Zaczęłam też dostrzegać pozytywne strony bycia kobietą
singlem. W domu zero brudnych skarpetek, gacioszków i innych tego typu
męskich atrybutów. I zupa zawsze odpowiednio posolona była, i zapach
jakiś inny.
Tak
więc przez chwilę tuptałam sobie przez życie sama. Przez chwilę, bo
Los, Amor czy też inna jakaś paskuda znów turbulencje uczuciowe w życie
moje wpisać się uparła. Dlaczego? Nie wiem. Przecież nie modliłam się o
faceta do świętego Judy, nie wzdychałam po nocach, włosów z głowy nie
rwałam, nie czekałam. Może ktoś tam na górze tak się ubawił poprzednimi
moimi perypetiami, że znów rólkę dla mnie przewidział w tej czeskiej
komedii mojego żywota. Tylko, że tym razem wszystko potoczyło się
zupełnie inaczej, bardziej naturalnie i spontanicznie, co do reszty
oszukało moje zmysły tak bardzo po ostatnich randkach wyczulone.
Wszystko
zaczęło się pewnego czerwcowego dnia kiedy zmęczona wlokłam się z pracy
do domu. Smętne moje rozmyślania krążyły w pobliżu lodówki w której o
ile mnie pamięć nie myliła oprócz światła nic więcej nie było. Aż mnie
wewnętrznie skręcało na myśl, że zamiast iść prosto do domu muszę
jeszcze zakupy jakieś zrobić i lodówkę na weekend zaopatrzyć. Szłam
pogrążona w rozmyślaniach bo piątek po południu zawsze był dla mnie
okresem zadumy i rozważania różne prowokował. No bo jak to? Wszyscy
biadolą na kryzys, a w sklepach małpiego rozumu dostają i robią zapasy
jak na zimę stulecia. Tego pojąć nie potrafiłam, a tamtego dnia nawet
się pojąć nie starałam. Zbyt byłam zmęczona, a wizja godzinnego stania w
kolejce wcale mi nastroju nie polepszała. Wyboru jednak nie było.
Wkroczyłam
w kłębowisko ludzi którzy z rozwianym włosem ganiali po sklepie pakując
do koszyka wszystko co akurat znajdowało się w zasięgu ich rąk.
-
Jezu przenajświętszy siłę mi daj - jęknęłam w duchu patrząc jak dwie
babcie szarpią zaciekle ten sam koszyk- i psychiczną odporność.
- I
co ja mam zrobić? - mruczałam po cichu zastanawiając się czy przypadkiem
wcześniej nie nawiedził tego centrum handlowego ojciec dyrektor i nie
poświęcił tych nieszczęsnych wózków. Może to jakaś ostatnia sztuka...
Odetchnęłam
głęboko i bezradnie rozejrzałam się dookoła. Jest! Kiedy go ujrzałam
nabrałam dodatkowej werwy i ruszyłam z kopyta by zdobyć go jak
najszybciej, niestety nie zdążyłam. Tuż przed moim nosem wyrosły nagle
męskie barczyste plecy i było już po koszyczku...
- A niech to szlag,
cholera i inne takie trafią - mamrotałam wściekle - Niech ci się rączka
urwie jak będziesz miał już pełno ty, ty, ty... - słów mi zabrakło,
taka wściekłość mnie ogarnęła.
Dwadzieścia
minut minęło nim ten przeklęty koszyk zdobyć mi się udało. Szybko go
wypakowałam niezbędnymi do przetrwania wieczoru i jutrzejszego ranka
wiktuałami, po czym dumna z siebie pomaszerowałam do kasy, a tam... o
zgrozo. Za mną stanął typek któremu te dwadzieścia minut polowania na
wózek zawdzięczałam. Tak, tak, dokładnie ten sam który mi zwędził sprzed
nosa wózek mój pierwszy. Wiercił się niespokojnie jakby mrówki miał w
gatkach, i myślał, że z litości go przepuszczę. Niedoczekanie twoje -
pomyślałam mściwie. Pamiętliwa jestem, a te dwadzieścia minut czekania
drzazgą mi w głowie siedziało.
Typek
wiercił się, zaglądał z każdej strony jakby chciał się do tych moich
zakupów dołożyć. Właściwie to nie na koszyk zerkał, ale tego, choć
zauważone przeze mnie zostało roztrząsać nie chciałam. Kobietą bym
jednak nie była, gdybym nie zarejestrowała faktu, że gość z półki
"ciasteczkowej" był a nie "wypłoszowatej" i wyglądem nie odstraszał. Oj
tam, było, minęło.
Zakupy
zrobiłam, zapłaciłam i przegięta na bok pod ciężarem dwudniowego
zaopatrzenia dreptałam powoli do domu. Zmęczenie coraz większe dawało mi
się we znaki bardzo a kilometry zrobione w pracy na swoich własnych
nóżkach odbijały się teraz echem aż do głowy.
- Jeszcze tylko
przejście dla pieszych - snułam leniwą myśl - potem cztery pięterka i
wreszcie upragniona kawka co pobudzi zaspane ciało do życia. Mmm,
jeszcze tylko te pasy. Zielone światło mignęło zachęcająco i pozytywnie,
ludkowie na zawołanie zgodnym taktem ruszyli jak na defiladzie. Ja z
torbą ciężką wyłamałam się z szyku i robiłam za marudera dreptając metr
za pozostałymi. I wtedy... stukot nóg, gwar ulicy i pisk opon, w ułamku sekundy wszystkie dźwięki zlały się w jeden. Przerażona zobaczyłam tylko czarną
maskę samochodu, moja torba malowniczo pofrunęła w powietrze, a ja,
gdyby nie refleks pewnie bym leżała już pod kołami. Na szczęście moje
cenne ciało lekko tylko zostało popchnięte i z gracją klapnęłam pupką na
jezdnię, z której wściekłość poderwała mnie jeszcze szybciej. Sprawca
mojego upokorzenia już trzaskał drzwiami swojego auta i pędził w moją
stronę, a tłumek ludzi wietrząc w powietrzu awanturę zebrał się już
wokół przestawiając się automatycznie w "tryb stadny". Popatrzyłam w
twarz nieszczęsnego kierowcy który już się nade mną pochylał, i...
- Koszyka ci było mało?- wysyczałam w twarz baranowi - Dobić chciałeś?
Facet
zdębiał. Ludzie zaczęli szemrać, że uderzenie najwyraźniej mocniejsze
było niż się wydawało w pierwszej chwili i doradzali wizytę w szpitalu.
Skąd mogli wiedzieć, że kierowca ten nieszczęsny tym samym się okazał
człowiekiem, który kilkadziesiąt minut wcześniej wózek sklepowy sprzed
nosa mi sprzątnął. Tłum w "trybie stadnym" pozostawał nadal i
zastanawiał się już czy istnieje potrzeba wezwania policji i pogotowia, a
pewna usłużna paniusia telefon mi swój pod nos podsuwała krzycząc
przeraźliwie:
- Dzwoń kochanieńka, dzwoń. Niech się najpierw baran jeździć nauczy, a nie rozbija ludzi jak pirat jakiś.
Sprawca
krygować się zaczął przerażony złowrogim pomrukiem tłumu i wrogością
jawną jaką dawało się już zauważyć. Przepraszał, kalał się i z uporem
proponował mi wizytę na pobliskim pogotowiu. Odniosłam wrażenie, że ze
strachu nawet do szpitala w "Leśnej Górze" by mnie zawiózł. Ha! Dobrze
ci tak - pomyślałam mściwie strzelając minkę "takam chora", na co tłumek
zrobił się bardziej zajadły, by nie powiedzieć, że agresywny. A ja?
Cichutko pozbierałam torebkę i wiktuały porzucając tylko jogurty które
kleksami pomalowały czerń asfaltu, po czym niezauważona cichutko się
wycofałam. Przez króciutką chwilę żal mi się zrobiło faceta. Ludzie w
piątkowe popołudnie bywają nieobliczalni i jakieś instynkty pierwotne w
nich odżywają, zagrożony więc delikwent niewątpliwie był. Miałam jedynie
nadzieję, że żaden znajomy z bloku całej akcji nie oglądał, bo
przejście prawie naprzeciw okien frontowych się znajduje...
***
Minęły
dwie godziny. Już zrelaksowana, wykąpana i z upragnioną kawką w dłoni
dreptając z kuchni do pokoju usłyszałam dzwonek. Mając na nogach
pluszowe kapciuchy wielkości słoniowych nóg, pidżamkę w żyrafki którą
moja latorośl obdarowała mnie w dobroci serca swego pomaszerowałam do
drzwi, a tam stali... pani Bronia, takie blokowe CBŚ, i baran co mnie na
pasach potrącił, że o koszyku nie wspomnę. Gdyby w drzwiach moich
Dalajlama na słoniu się pojawił mniej by mi szczęka opadła. Tymczasem
sąsiadka moja już jęzor rozpuściła i trajkotała jak młynek.
-
Sąsiadeczko, bo ten miły człowiek co to panią nie trafił do końca na
pasach - liczyła bździągwa, że mnie trafi na amen czy jak - to szukał
pani, a ja wszystko widziałam. Wszystko! I tego miłego pana
przyprowadziłam, bo może sąsiadce pomoc potrzebna?
-
Nie. Nie potrzebna - mówiąc to dawałam do zrozumienia, żeby sobie
poszli i święty spokój mi dali. Nie pojęli niestety. Pani Bronia
delikwenta za łokieć chwyciła i do domu mojego zaczęła pchać się
bezceremonialnie. O nie - pomyślałam - tak się bawić nie będziemy -
Siląc się na uprzejmość podziękowałam obojgu i zamknęłam drzwi kończąc w
swoim mniemaniu sprawę kolizji na pasach raz na zawsze.
Niestety
kierowca pirat na całą sytuację patrzył z zupełnie innej perspektywy.
Albo nudził się niepomiernie, albo manie jakąś miał, bo dziwnym zbiegiem
okoliczności ciągle na siebie wpadaliśmy. Przy którymś "przypadkowym"
spotkaniu, ( a cała historia ciągnęła się już prawie miesiąc ) zapytałam
w grzecznych słowach o co mu właściwie chodzi, no i się dowiedziałam...
Gdyby Gracjanek z Bolesławem zaproszenia na ślub mi przysłali
zaskoczenie moje byłoby mniejsze. Facet patrząc mi prosto w oczy
powiedział, że chyba się we mnie zadurzył.
- O mój Boże - w oczach mi
lekko pociemniało, a myśli pogalopowały gdzieś za horyzont - Wariat!
Mamo ratuj! Jeszcze mi tylko wariata na mojej koślawej drodze brakowało.
Wariat najprawdziwszy.
Poczułam
swędzenie pod podeszwami. Tak, tak, uciekać... szybko uciekać... Jednak
ciekawość babska wzięła górę nad obawą. Jacek, bo tak się przedstawił
ów pirat drogowy, prosił tylko ( albo aż ) o spotkanie przy kawie na
którym wszystko spokojnie mi chciał wyjaśnić. Zgodziłam się. Kawa jak
kawa, spotkanie też zwyczajne, ale wyjaśnienia Jacka już nieco od
zwyczajności w moim pojmowaniu tego słowa odbiegały. Otóż usłyszałam
standardową śpiewkę, że jestem jego ideałem, że żona go nie rozumie, że
tylko dzieci go z nią łączą, bla, bla, bla... I tu padła propozycja
swoistego układu ze mną w roli głównej. Tak mnie zatkało, że wstałam i
wyszłam słowa nie mówiąc, co u mnie oznacza stan wzburzenia
ponadprzeciętny. Gdybym została chwilę dłużej facet tak by oberwał po
parszywej swojej fizjonomii, że gilem by się zachlapał. Pomimo
zalewającej mnie wściekłości postanowiłam milczeniem pominąć całą
sytuację i z pamięci jak najszybciej wymazać.
Jacuś
jednak nie odpuszczał., a dzięki uczynności pani Broni wiedział gdzie
mieszkam. Wystawał więc pod blokiem jak kołek, a mnie powoli strach
zaczął ogarniać. Potem przeniósł się pod pracę. Poczułam się lekko
osaczona i przytłoczona, a to już wywołało u mnie prawdziwą kobiecą
złość. Swoją sytuację przeanalizowałam i stwierdziłam, że za długo już
trwa i że pomocy potrzebuję na już, na gwałt, na cito! Zadzwoniłam do
znajomego który w policji pracuje i sprawę mu zreferowałam dokładnie,
pytając się co mam zrobić. Oficjalnego zgłoszenia nie było, ale Robuś
pomoc obiecał. Fantazję ułańską posiada i ufam mu bezgranicznie,
wiedziałam więc jedno - pomoc jest w drodze.
Nie
pomyliłam się. Nie uczestniczyłam w akcji "wypłaszania upartego
adoratora", ale z opowieści przebieg zdarzeń jawił się następująco.
Robert do ułomków nie należy. Jak już mu pokazałam Jacka to następnego
dnia w pełnym bojowym rynsztunku, czyli mundurze z dystynkcjami
odpowiednimi stanął przed upartym delikwentem z miłym pytaniem do
obywatela czemu to w sposób natarczywy panią "X" nęka? Jacek podobno
oczy wielgachne zrobił i przepraszać zaczął z taką intensywnością, że
zaskoczonemu Robertowi ręki o mało nie skręcił. Na koniec wcisnął mu w
dłoń trzy stówy i oddalił się lekkim truchtem.
No i sprawa
końca dobiegła. Byłam uboższa o adoratora, bogatsza jednak o trzysta
złotych które mój obrońca przekazał mi jako zadośćuczynienie za straty
moralne, a które na szczytny cel zostały przeznaczone, czyli wizytę w
kawiarni z Robertem, jego żoną i paczką znajomych. A zamiast mrzonek o
mężczyźnie kota sobie przygarnęłam. Nazwałam go Teodor, jakby ktoś pytał
to samca w domu mam.