Ze wspomnień faceta po czterdziestce " - Trujesz mały. Siadaj. "
Krzysztof Banita Kargól
[ pani mgr Marcie Meisel ]
Moja
krnąbrna dusza i wrodzona nieśmiałość nie stanowiły dobrego połączenia.
I wychowanie. Mama nad wyraz była troskliwa i wychowywała mnie pod
przysłowiową spódnicą mimo ciągłych protestów taty któremu chyba nie
marzył się aż tak wychuchany syn. Pozostawał jednak w opozycji do
przeważających sił wroga w osobach żony i teściowej, więc dorastałem,
jak to się mówi, pod kloszem. I takiego właśnie nieopierzonego, ufnego i
zupełnie pozbawionego psychicznej odporności przywitała mnie szkoła
średnia. I pożegnała. Zostałem wydalony za notoryczne unikanie szkolnych zajęć. We
wrześniu 1989 roku pełen strachu i niepewności w mury szkoły powróciłem
niczym syn marnotrawny, i w tym właśnie momencie zaczyna się historia
mojego dorosłego życia. Mówiliśmy
na nią Majselka. Zawsze poważna, pozwalała sobie na uśmiech jedynie w
wyjątkowych sytuacjach, a drugą, "ludzką" twarz pokazała nam dopiero na
kilka tygodni przed maturą. Swoim sposobem prowadzenia zajęć, bardzo
oficjalnym podejściem do nas ( zazwyczaj zwracała się per pan ), i
stalowym spojrzeniem swoich ciemnych oczu budziła respekt i szacunek, by
nie powiedzieć strach. I już na pierwszej lekcji zrobiła coś co nie
udało się chyba nikomu innemu. Spacyfikowała nas "bez jednego strzału". -
Popatrzmy - usłyszeliśmy głos profesor Meisel wpatrzonej w dziennik
klasowy. Była to pierwsza lekcja, więc byliśmy przygotowani na podanie
spisu lektur do przeczytania, jakąś organizacyjną pogadankę i
przedstawienie się z imienia i nazwiska, jak to bywało w zwyczaju. - Popatrzmy - powtórzyła - może pan G. Proszę nam powiedzieć co też ciekawego pan ostatnio przeczytał. Zaskoczony
Paweł wstawał powoli, wzrokiem szukając pomocy u kolegów, bowiem umysł u
niego do nauk ścisłych był przyzwyczajony i pytanie wyprowadziło go z
równowagi. Nie tego się spodziewaliśmy. - Ja... No więc... Tego...
Ostatnio... - panika pojawiła się w oczach Pawła i niezrozumienie
sytuacji - Ostatnio przeczytałem... - w końcu przypomniał sobie jakąś
lekturę ze szkoły podstawowej i mozolnie zaczął z przypadkowych słów
lepić równie przypadkowe zdania. Nie trwało to długo. - Trujesz mały.
Siadaj - usłyszał. Stał jeszcze oszołomiony nie bardzo wiedząc co się
właściwie wydarzyło kiedy z ust pani profesor padło kolejne nazwisko. - No to może teraz pan D. Pan
D, również Paweł, był obdarzony umysłem jeszcze bardziej ścisłym niż
swój poprzednik i nie był w stanie wydobyć z siebie nawet jednego
zdania. Istny blitzkrieg. Nie stawiliśmy żadnego oporu, okupacja się
rozpoczęła. Zajęcia z Majselką
zmuszały nas do twórczego myślenia i zawsze wyglądały tak samo.
Odczytanie listy obecności po której to czynności w klasie zapadała
przysłowiowa grobowa cisza i oczekiwanie na wyczytanie nazwiska. Przez
pięć minut dwadzieścia dwie osoby trwały w zawieszeniu wstrzymując
oddechy, natomiast wyczytany delikwent starał się przekonać panią
profesor, że posiada choćby mgliste pojęcie o poruszonym zagadnieniu. Te
pięć minut ciągnęło się w nieskończoność przecząc prawom fizyki, że
minuta zawsze trwa sześćdziesiąt sekund. A potem? Potem padało
sakramentalne "Trujesz mały. Siadaj" i wracaliśmy do punktu wyjścia,
albo następowało ogólne odprężenie, okazywało się bowiem, że kolega w
temacie jest zorientowany i do końca lekcji będzie się starał przekonać o
tym panią profesor. Majselka nie uznawała bowiem zdawkowych wypowiedzi,
a czterdzieści pięć minut godziny lekcyjnej często okazywało się
niewystarczające by przekonać ją do swoich racji. Rekordzistą byłem ja,
prowadząc monolog przez minut dziewięćdziesiąt, pod koniec spocony,
zrezygnowany i zupełnie zagubiony w swoich przemyśleniach. Nie umknęło
to uwadze pani profesor. - Widzę i słyszę, że pojęcie o temacie pan
posiada, ale chyba się pan już zmęczył. Dokończymy innym razem -
usłyszałem z ust nauczycielki, a w jej oczach zobaczyłem szczery
uśmiech. Zawsze poważna i posągowa, nie uśmiechała się nigdy. Tylko w
oczach te ogniki humoru, jeśli się człowiek odważył w te oczy spojrzeć. Nie
prowadziliśmy zeszytów, nie było co zapisywać. Tylko najzagorzalsi w
liczbie dwóch osób notowali daty i tematy, co uchroniło nas w trzeciej
klasie przed skutkami niespodziewanej i "niezapowiedzianej" kontroli z
kuratorium. Majselka prowadziła zajęcia na swój własny sposób bardzo
luźno traktując narzucony program, dla kuratorium natomiast posiadanie
notatek było priorytetem. Nocami zapełnialiśmy zeszyty drobnym pismem
improwizację podnosząc do miana sztuki by coś w tych zeszytach było.
Udało się, a na pamiątkę każdemu z nas został ten jeden skoroszyt z
pięciu lat nauki. Pech chciał, że na kilka tygodni przed maturą podpadłem. -
Panie K. Maturę to pan będzie zdawał sobie sam - usłyszałem i musiało
to zabrzmieć groźnie, bo zdarzenie pamiętam dokładnie do dzisiaj, choć
okoliczności przemilczę. Ważniejsze jest to, że nie zaliczałem się do
grona pilnych uczniów, a właściwie należałoby powiedzieć, że byłem
wyjątkowo leniwym człowiekiem. Wychodząc z założenia, że "gadane" mam,
że jestem, jak to się mówi, oczytany, do matury z języka polskiego nie
przygotowywałem się wcale. Nic mnie przecież nie mogło zaskoczyć, a
nawet gdyby, to i tak ze strony Majselki nie mogłem liczyć na pomoc.
Okazało się, że i w jednej, i w drugiej sprawie poważnie się pomyliłem.
***
Był
poniedziałkowy ranek kiedy wystrojony w czarny garnitur, białą koszulę i
do niczego niepasujący zielony krawat zasiadłem w ławce czekając na
odczytanie tematów maturalnych. Uzbrojony jak Jaś Fasola w kilka
długopisów, z przysługującą mi bułką z serem i szynką którą zjadłem już
na samym początku czekałem. Tematów kilka, z czego przynajmniej dwa
wydawały mi się dziecinne łatwe, bo czym trudnym może być
charakterystyka zachowań bohatera tragicznego na podstawie lektur z
wybranego okresu. Temat wybrałem i zacząłem robić notatki. Po dwóch
godzinach wszystko miałem opracowane i gotowe do przepisania "na
czysto".
-
Piotrek, jesz swoją bułkę? - zapytałem cicho jednego z naszych
klasowych bliźniaków który siedział w ławce obok. Piotrek popatrzył
tylko na mnie szalonym wzrokiem, zamachał rękami co zinterpretowałem
jako pozwolenie, i wpatrywał się nadal w swoją kartkę papieru. Nie dane
mi było jednak zaspokojenie głodu. Ruch zwrócił uwagę nauczycieli
krążących po sali, i z przerażeniem zauważyłem, że Majselka zmierza już w
moją stronę. - No to po maturze - przemknęło mi przez myśl - Po maturze jak nic. Pani
profesor stanęła obok, pochyliła się nad moimi notatkami i spokojnie
przesuwała wzrokiem po zapisanych drobnym pismem linijkach tekstu.
Zmroziło mnie. Po chwili usłyszałem szept. - Krzysiek. Pomyliłeś epoki. Popraw - po czym wyprostowała się i spokojnym krokiem poszła dalej. Siedziałem
chwilę w zupełnym oszołomieniu, bo nigdy wcześniej nie odezwała się do
mnie per ty. Wpatrywałem się w te swoje notatki nic nie rozumiejąc, bo
wszystko według mnie było dobrze, poprawnie i na temat. - Ki diabeł - myślałem - o co jej chodzi... Olśnienie
spadło nagle. Praca była na temat, ale nie ten który pięknie i
starannie wykaligrafowałem na początku strony. Czeski błąd, niby
nieistotny. Jednak nie pisałem tej matury sam... Dokładnie
tydzień później czekałem na swoją kolej by przed komisją polonistów,
dyrekcji i asystującej im naszej wychowawczyni, profesor M. zmierzyć się
z maturą ustną. Wydawało się, że łatwo będzie i prosto, bo wystarczy
tylko mówić dużo, płynnie i na temat, a to w końcu potrafiłem. Przed
komisją stanąłem spokojny i pewny siebie, wylosowałem zestaw pytań, i...
opuścił mnie spokój, za to pojawiła się panika, strach i bladość na
twarzy. Bo jak u licha mam przez dwadzieścia minut opowiadać o analizie
słowotwórczej Bogurodzicy i zinterpretować wiersz? Fakt, że jedno z
trzech pytań pozostawiało pewien margines "wodolejstwa" nastroju mi nie
poprawił, bo tego pytania też nie rozumiałem, Młoda Polska to nie była
moja mocna strona. - Jak pech to pech - myślałem siedząc w ławce i
smętnym wzrokiem wpatrując się w kartkę z pytaniami. Przez te dziesięć
minut jakie miałem na przygotowanie się do odpowiedzi nie było szans bym
sobie cokolwiek przypomniał. - Panie K. prosimy - wyrwał mnie z zadumy głos profesor Meisel. Nie było wyjścia. Zasiadłem przed komisją. Po
pięciu minutach Bogurodzicę miałem zanalizowaną a wiersz
zinterpretowany. Szanowna komisja chyba zdążyła już w tym czasie
zinterpretować mnie, bo dostrzegałem i zdziwienie na twarzach, i
ciekawość tego co będzie dalej. - Łatwo skóry nie sprzedam -
pomyślałem i postanowiłem, że pozostałe piętnaście minut wypełnię
elokwentnym monologiem - I nie przeszkodzi mi w tym nawet fakt, że
pojęcia nie mam na jaki temat opowiadać - dodałem desperacko w myślach. Tak
też zrobiłem. Wywołałem niekłamane zainteresowanie komisji która
patrzyła na mnie z rosnącym zainteresowaniem, a chwilami i podziwem dla
moich słownych łamańców. Z każdym wypowiadanym zdaniem czułem, że
oddalam się od tematu, i czułem też, że powstrzymać tego słowotoku nie
jestem w stanie. - Dziękujemy, panie K. - usłyszałem. Podziękowałem,
ukłoniłem się i wyszedłem. Pozostało mi tylko czekać na wyniki które
miały być ogłoszone za godzinę, a świadomość tego, że była to najgorsza
moja odpowiedź w ciągu pięciu lat nie nastrajała mnie optymistycznie. - Ciekawe czy w ogóle zdam - myślałem smętnie, spacerując po szkolnych korytarzach.
Byłem
ostatnią osobą która opuszczała salę po ogłoszeniu wyników. Stałem na
środku zaskoczony, zdziwiony, i chyba po raz pierwszy w życiu nie
wiedziałem co i dlaczego się stało. - Idziesz? - usłyszałem głos
kolegi z klasy. To był ostatni egzamin i umówiliśmy się wszyscy, że bez
względu na wyniki razem pójdziemy do knajpki na piwo. Popatrzyłem na niego nic nie mówiąc i popędziłem za Majselką. - Pani profesor, mogę o coś zapytać? - ? - znowu ten stalowy wzrok. - Dlaczego? Pani Marta popatrzyła na mnie swoimi czarnymi jak węgiel oczami i odpowiedziała: -
Nie znałeś odpowiedzi na żadne z pytań, odpowiadałeś zupełnie nie na
temat - słuchałem coraz bardziej zdziwiony - Zmyślałeś... I robiłeś to w
taki sposób, że wszyscy słuchaliśmy nie wierząc własnym uszom, ale
słuchaliśmy z przyjemnością i zainteresowaniem. Dlatego. Kiedy
zamknęły się za nią drzwi pokoju nauczycielskiego, nadal stałem na
środku korytarza nie mogąc dojść do siebie. Maturę z języka polskiego
zdałem. Na pięć.
***
Minęło
dziesięć lat w czasie których wiele razy chciałem pojechać do pani
Marty z kwiatami i podziękować. Nie za maturę. Za to, że nauczyła mnie
myśleć, patrzeć, i dostrzegać. Nie zdążyłem. Zmarła zdecydowanie za
wcześnie żegnana przez dziesiątki obecnych i byłych uczniów którzy
zjechali się z całej Polski. Jeśli
ktoś mnie pyta czy pamiętam swoich nauczycieli ze szkoły średniej,
uśmiecham się. Pamiętam. Panią Martę. Jej stalowy wzrok, kruczoczarne
włosy i te słowa "Trujesz mały. Siadaj.". Pana Stefana, którego
nazywaliśmy Mrówek. Jego sposób rysowania okręgu na tablicy, skromność,
pokorę i prawdziwy pedagogiczny dar. I panią Anię. Jeśli przetrwałem
swoją "drugą" pierwszą klasę i cztery lata późniejsze to dzięki Niej i
temu, że zaufała tej niepokornej duszy która we mnie wtedy żyła. Która,
prawdę mówiąc żyje we mnie nadal.
Zaczytałam się, pogrążyłam we wspomnieniach...szkoda że tak mało jest nauczycieli, którzy uczą myśleć, patrzeć i dostrzegać, uczą żyć. Ja taką wspaniałą nauczycielkę miałam w podstawówce - uczyła mnie polskiego...a teraz moja córka ma wychowawcę w gimnazjum - człowieka dla którego liczy człowiek a dopiero później nauka. Niestety nauczycieli z powołania jest coraz mniej.
Ale z was wapniaki Ja z różnych przyczyn maturę miałam już na nowych zasadach I tadam tadam 20/ 20 punktów z polskiego i z pisemnej i ustnej części . Ha geniusz z dysleksją ze mnie Kurcze ja human tylko z matmy tuman Oj tam we wszystkim genialna być nie muszę ( o skromności nie wspomnę bo tej mam w nadmiarze) Ale tekst mnie też zaskoczył. Styl zwłaszcza , na początku trącił wesołością i zacząłeś celowo, mam nadzieje, zjeżdżać aż do nostalgii wręcz . Umiesz Krzys prowadzić osobę czytającą tak jak Ty tego chcesz . Albo mi się tak wydaje
Przeczytałem ze zrozumieniem i podziwem wystawionego tematu. Krzysztof, muszę Ci powiedzieć, że podziwiam Twój styl i sposób wypowiedzi. Nie dziwię się, że miałeś piątkę z matury ustnej. Ja miałem piątkę z pisemnej, a z ustnej ledwie trójczynę, bo zbytnio się zestresowałem. U mnie pisanie wychodziło mi zawsze lepiej. Też jestem oczytany, mam swoje ulubione lektury i poetów. Jednak, gdy zasiadłem przed komisją egzaminacyjną i miałem coś powiedzieć, to była eeee...aaaa...i inne samogłoski. Ręce pod stołem trzęsące się palce i poogryzane pazury...no masakra. Nie potrafiłem nigdy tego pokonać. Jak broniłem pracę magisterską to było podobnie. Praca napisana samodzielnie, ale jak już miałem gadać przed innymi to włączała się blokada i tyle. Udało mi się jakoś, cudem - w sumie jak mnie ktoś zapyta o konkret to odpowiem, inaczej zawieszenie. Z liceum nie przywiązywałem się zbytnio do nauczycieli, bardziej w szkole podstawowej. Porąbany Fizyk, dyrektorka nauczycielką matematyki, praca technika to pedofil bo lubił dotykać dzieci, ale ogólnie w pamięci mojej i w dziękczynieniu pozostała polonistka, która naprawdę wchodziła mentalnie w każdego ucznia i potrafiła go zrozumieć. Lubiła mnie za to że byłem przekora. Jak wszyscy czytali lektury obowiązkowe, to ja uzupełniające, albo jeszcze coś innego szukałem czegoś co ją zaskoczy. Miło powspominać po latach pozdrawiam
I znów przeniosłeś mnie do czasów szkoły średniej. Bardzo ładne wspomnienie nauczycieli i egzaminu dojrzałości. Czytając pierwsze linijki tekstu myślałam, że to będzie bardzo wesołe opowiadanie. Taki humorystyczny obraz szkoły i maturalnego egzaminu ale zaskoczyłeś mnie. To jest raczej podziękowanie pedagogom, których po latach z takim rozrzewnieniem wspominamy. Coś mi nie gra ze wstępem. Musze przeczytać go kilka razy.
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą dodawać komentarze. [ Rejestracja | Wejdź ]